Ostatnie posty

Wyobraźcie sobie baletnicę, która tańczy w pointach (to te piękne buciki) i nagle upada i skręca nogi w kostce do środka. Tak właśnie...



Wyobraźcie sobie baletnicę, która tańczy w pointach (to te piękne buciki) i nagle upada i skręca nogi w kostce do środka. Tak właśnie wyglądały stopy Tadzia gdy się urodził. Poprzez cotygodniowe zakładanie gipsów nogi baletnicy się wyprostowały, ale niestety nadal były w pointach - obciągnięte paluszki i brak pięty. Niestety tej deformacji nie da się naprawić tylko gipsami. Do tego była potrzebna ta felerna tenotomia. Cóż... mój syn ma teraz nogi jak baletnica, która zapomniała zdjąć jednego buta. 



Emocje opadły. W domu czekała na nas roześmiana Miśka, która od razu zaopiekowała się swoim braciszkiem. Tadzio był zmęczony ale bardzo spokojny. Tak jakby nic się dzisiaj nie wydarzyło. I dobrze. Potrzebowaliśmy spokojnej nocy. Oczywiście z kilkoma pobudkami jak to zazwyczaj bywa, ale to normalne. 

Kolejny dzień również nie przyniósł nic nowego. Tadzio był zaznajomiony z gipsem. Nie cierpiał.Nie odczuwał bólu. Gipsy troszkę się różniły, były cieńsze i wygładzone - na lewą stopę patrzyło się miło - miała ten charakterystyczny kąt prosty pomiędzy stopą a piszczelem. Prawa stopa niestety nie - gips był praktycznie prosty, był też brudny od krwi, która po zabiegu zaczęła przesiąkać. No cóż. Nie pozostaje nam nic innego jak czekać dwa tygodnie na konsultacje z lekarzem. 

Żyliśmy zatem normalnie....aż do czwartku rano (wow! jeden dzień:). Radek niczym ninja wychodził do pracy po 5 rano. Tym razem mieliśmy szczęście i nie obudził dzieciaków. Po jakiejś godzinie uśmiechnięty Tadeusz przywitał dzień  i zaraz za jego śladem poszła Michalina. Pampersy, ubieranie się i śniadanie... machina rutyny ruszyła. Kolejny pampers... rozbieram Tadzia... patrze na nogi. O szit! Nie widać paluszków! Gips się ześlizgnął. Popłoch. Szybki telefon do Radka:

- Radek musimy jechać do szpitala, gips się zsunął!
- Jesteś pewna? Serio nie dam rady wyjść z pracy... poradzisz sobie?
- Dobra. zadzwonię do mojej mamy, 

Mama na szczęście miała już wolne i przyjechała najszybciej jak mogła. Zabieranie Michaliny ze sobą do szpitala byłoby najgłupszym pomysłem - misją samobójczą. Tak więc babcia przybyła z odsieczą! Gdy weszła do domu, ja już byłam spakowana i gotowa do wyjścia. Biegiem do samochodu. Na szczęście godziny szczytu mieliśmy już za sobą i po 45 minutach byłam u celu. 

Ale ze mnie kretyn! Zapomniałam wózka! - wysyczałam pod nosem gdy zorientowałam się, że nie ma Radka, który będzie dźwigał fotelik. No cóż. Zacisnęłam zęby i udałam się do rejestracji. 

- Dzień dobry. Mój syn jest pacjentem doktora X, przedwczoraj miał operację i niestety gips mu się zsunął. Musimy go natychmiast zdjąć i wymienić. 
- Ale pan doktor dzisiaj nie przyjmuje...
- A czy jest doktor Y, albo ktokolwiek kto może nam pomóc?
- No dzisiaj przyjmuje jakaś młoda lekarka... nowa jest... ja nie wiem czy ona potrafi. Proszę poczekać zadzwonię do niej...

To się nazywa szpital ortopedyczny... ale pomijając tę kuriozalną sytuację, pani w rejestracji była niesamowicie uprzejma. 

- Ta lekarka powiedziała, że wolałaby tego gipsu nie zakładać. Nie zna się na tym za dobrze..
- To co mam zrobić? Dziecko nie może pozostać w tym gipsie bo on zdeformuje mu nogi, a jeśli go zdejmiemy i nie założymy od razu drugiego - wada może wrócić. I całe leczenie pójdzie na marne. 
- Dobrze. Już dzwonię i szukamy lekarza....Doktor X jest teraz na operacji, ale jest na oddziale. Proszę tam pójść z dzieckiem. 

No to poczłapałam z nosidełkiem w rękach. Jeju... nawet nie wiecie jak to daleko i jak niewygodnie nosi się to ustrojstwo...a Tadzik w swoich gipsowych bucikach raczej nie ułatwia. 
Zmachana dotarłam na oddział. A tam pustki. Złapałam jakąś pielęgniarkę, która w pośpiechu starała się wyjść na korytarz

- Przepraszam! szukam jakiegoś lekarza...
- Oj to nie teraz!!! Teraz mamy oddziałowe JAJECZKO!
- Co proszę? Ale... ale mój syn potrzebuje pomocy TERAZ!
- Musi poczekać...sama pani rozumie... Jajeczko z ordynatorem!

I pobiegła. Zostawiła mnie z tą rozdziawioną miną. No cóż. Usadowiłam się w strategicznym miejscu, żeby obserwować wchodzących i wychodzących lekarzy. Nasz też musiał tu być, w końcu jest ordynatorem. przypomniało mi się, że na oddziale jest jeszcze pokój lekarski. Tak więc wparowałam do niego jakby nigdy nic, licząc na łut szczęścia. Ja już taka jestem, jak drzwiami się nie da to oknem wejdę. A jeżeli chodzi o moje dzieci to zębami wygryzę dziurę w murze. Przez czysty przypadek trafiłam na lekarkę, która wykonywała zabieg. Właśnie wychodziła. Pokazałam jej szybko nogi Tadzia. 

- No pewnie, że założę jeszcze jeden gips! Proszę iść do przychodni, zdjąć gips i ja tam zaraz przyjdę. 

No to znowu z wywieszonym jęzorem taszczę nosidełko do przychodni. W gipsowni znajoma twarz. Gips zdjęty. Noga oblepiona krwią. Krzywa jak przedtem. Umyłam ją dokładnie i już miałam usiąść i czekać... aż tu nagle zjawiła się pani doktor. Miłe zaskoczenie. Do czekania byłam już tak przyzwyczajona, że właściwie nie brałam takiego szybkiego scenariusza pod uwagę. 

Gips sprawnie założony. Gadka o tym jak brzydkie stopy ma mój syn zaliczona. Widmo operacji przybliżone. No nie pozostało mi nic innego jak z uśmiechem na twarzy wrócić do domu. 

Te kilka godzin dało mi ostro w kość. Tadeusz jak zwykle niewzruszony. Poszedł spać. Po powrocie obfotografowałam stopy ze wszystkich stron, żeby móc kontrolować, czy gips znowu się nie zsunie. To byłby pech. Ale lepiej dmuchać na zimne!

I tak dmuchałam i chuchałam i już w sobotę gips zsunął się znowu. Na szczęście byłam z Radkiem. Michalina znowu do mojej mamy. A my do szpitala. Oczywiście wiedzieliśmy, że przychodnia przyszpitalna będzie zamknięta, ale w szpitalu ortopedycznym jest ostry dyżur i tam zamierzaliśmy się udać. Nie chcieliśmy jechać do pierwszego lepszego szpitala, bo szansa na znalezienie lekarza, który ma pojęcie co robi była znikoma. 

Ostry dyżur. Na recepcji pusto. W poczekalni jakieś trzy osoby. Nic nie wiedzą. Czekamy.  Mój mąż jest raczej cierpliwy ale po 20 minutach już miał dość. Poszedł szukać kogokolwiek. Wrócił po chwili jeszcze bardziej wkurzony. Pielęgniarka piła sobie kawkę z lekarzem. Opowiedział im szybko naszą historię i usłyszał:

- Dobrze, że przyjechaliście. Gips trzeba zmienić. Szkoda tylko, że dzisiaj nie ma nikogo kto mógłby ten gips założyć...rozumie Pan... Wielkanoc... nikt nie chce pracować

Byłam w szoku! ORTOPEDYCZNY OSTRY DYŻUR na którym nie zakładają gipsów???!!! No to chyba jakiś żart... ale tak łatwo się nie poddamy. Czekamy dalej. Radek w międzyczasie znalazł księgę skarg i zażaleń i zaczął ją skrzętnie wypełniać...z uśmiechem na ustach:) 

Nagle przyszła pielęgniarka i poprosiła nas do gabinetu, co nie spotkało się z uznaniem pozostałych czekających - przecież my byliśmy pierwsi, ile można jeszcze czekać, co tu się dzieje?!. Na szczęście to nie ja musiałam im tłumaczyć, że mamy dwumiesięczne dziecko i raczej ono nie może czekać. Zrobiła to pielęgniarka. 

Wizyta u lekarza była jeszcze bardziej kuriozalna. Praktycznie musiałam mu wytłumaczyć czym jest metoda Ponsetiego, dlaczego nie możemy czekać i jak powinien być założony gips! Oczywiście wielki pan doktor uniósł się dumą, ale do jasnej cholery... 

-Proszę czekać. Coś z tym gipsem wymyślimy. 

Radek patrzył na naszego Tadzia i już się zastanawiał, czy w samochodzie nie ma kombinerek, żeby mu te gipsy zdjąć. Już nawet miał iść ich szukać, ale akurat zrobił się jakiś ruch i lekarz zmierzał do gipsowi (wow! jednak mają takie pomieszczenie!). 

Zdjęcie gipsu było chyba najłatwiejszą częścią. Lekarz odpalił specjalną piłę i szybko zdjął gips. Tadziowi ten bardzo głośny brzęczący dźwięk nie przeszkadzał w ogóle. Lekarz skrzętnie obejrzał gips, przykładał go do nogi... jakby próbował zrozumieć jak to działa. Normalnie załamka. 

Z pomocą pielęgniarki zaczęli gipsować. Zupełnie nie tak jak doktor X... ale przecież sama tego nie zrobię. Przekleństwa kłębiły mi się w głowie. Dobra. Coś tam poskładali. Wyglądało to słabo. Noga powinna być zgięta pod kątem 90 stopni w kolanie... tutaj była prawie prosta....

Na szczęście lekarz (za co go szanuję) popatrzył krytycznie na swoją pracę i powiedział, że musimy to zrobić jeszcze raz, bo tak jest źle. Niewiele osób przyznałoby się do błędu. Tym razem postanowili wezwać lekarza, który jest dzisiaj na oddziale i kiedyś pracował z doktorem X. Odetchnęłam. Jest szansa, że będzie lepiej. 

- Teraz poczekajcie. Gips musi trochę wyschnąć, żebyśmy mogli go zdjąć. 

Czekać. Czekać. Czekać. Ja mogę czekać, ale Tadzio ma pewne granice wytrzymałości... był cierpliwy. Nawet przysnął z nudów na tym stole do gipsowania. 

Przybyło wsparcie. Panowie zabrali się za zdejmowanie gipsów i zakładanie kolejnego. Ten nowy lekarz zaczął tłumaczyć co i jak... darmowy wykład i szkolenie na naszym dziecku. Nieważne. Miejmy to za sobą... zacznijmy Wielkanoc.

Uff...święta przebiegły spokojnie a ten fantastyczny gips wytrzymał aż do środy! Tym razem wyjęłam kombinerki z garażu i zdjęłam go sama. Moja mama znowu przyjechała do nas na sygnale. Ja spakowałam Tadeusza i w drogę do szpitala. Tym razem nie chciało mi się płakać, tylko śmiać... nasza służba zdrowia. Jak zawsze cudowna. Ale tym ironicznym uśmiechem zamierzałam obdarzyć naszego lekarza - doktora X. Bo dzisiaj był jego dzień przyjęć w przychodni przyszpitalnej. Już mi się nie wywinie. 

Rejestracja i pod gabinet. 

- Panie doktorze. Gips nam spadł po tenotomii... już trzeci raz. Założy Pan nowy?
- Oczywiście. Proszę iść pod gipsownie. 

Miałam nadzieje, że chociaż porozmawiamy chwilę. Może powie mi, jakie jest działanie gdy tenotomia się nie powiodła. Niestety czasu nie miał. Założył gips, który ważył chyba 2 kilogramy! I pobiegł do pacjentów...

Ostatni gips wytrzymał do końca. Dzień przed kontrolą urządziliśmy sobie z dzieciakami imprezę pożegnalną dla gipsowych bucików. Bo to już koniec. Znikną z naszego życia. Nareszcie. 


Podobno pamięć człowieka jest tak zbudowana, że stara się wymazać nieprzyjemne wspomnienia, zatracać ich szczegóły, gubić cało...



Podobno pamięć człowieka jest tak zbudowana, że stara się wymazać nieprzyjemne wspomnienia, zatracać ich szczegóły, gubić całość. Ja tak właśnie mam. Szybko zapominam, szybko wybaczam, nie trzymam urazy - idę dalej i nie oglądam się za siebie. Dlatego napisanie tej części historii Tadzia było dla mnie trudne, odwlekałam to w czasie. Nie wiedziałam jak się do tego zabrać, bo musiałam do tego dnia wrócić... a był to dzień, o którym nie chce się pamiętać. Tego dnia jako rodzina nie zdaliśmy egzaminu...

Dzień przed zabiegiem był normalny, bez większych emocji, obaw i strachu o Tadzia. Tak mi się przynajmniej zdawało... chociaż kłótnia z mężem (teraz nawet nie pamiętamy o co) mogła świadczyć o czymś zupełnie innym. Może wydawało nam się, że tego nie przeżywamy, a w środku oboje umieraliśmy z niepokoju. Może... Wtedy tak nie myślałam, wtedy byłam mocno zdenerwowana i gotowałam się w środku... Jak on może się teraz ze mną kłócić, gdy najbardziej go potrzebuję? Leżałam w łóżku i zamiast myśleć o Tadziu, myślałam o tym jak ja tam jutro pojadę, czy mąż pojedzie ze mną skoro jesteśmy pokłóceni. Niedorzeczne. Ale emocje to emocje, czasami ciężko nad nimi zapanować, szczególnie gdy z uporem maniaka stara się je tłumić.

Wczesna pobudka, pakowanie, brak śniadania. Z Michaliną została babcia, więc o nią byliśmy spokojni. Droga do szpitala zajmowała nam zazwyczaj około godziny - niby niedaleko a jednak korki w Warszawie robią swoje. Godzina w milczeniu. Cisza, która doprowadzała mnie do szału. Ale jakoś nie miałam ochoty rozmawiać i Radek najwidoczniej też nie. Dojechaliśmy pod przychodnie gdzie mieliśmy zdjąć gips. Standardowa procedura. Potem biegiem do szewca, który miał zdjąć miarę na buciki - muszą być gotowe na pierwszą wizytę po operacji. Potem na oddział, żeby zbadał nas lekarz i zakwalifikował do zabiegu. Tadzio był bez gipsów...taki dziwny...lekki...malutki. Dzisiaj skończył dwa miesiące i to był pierwszy raz kiedy dłużej mogłam go takiego potulić. Na oddziale przyjął nas jakiś młody lekarz. Wszystko w biegu. Dwa pytania, pieczątka i proszę iść na izbę przyjęć. No to idziemy znowu przez te kręte korytarze, Tadzik zachwycony, że go tak wszędzie noszą na rękach. Izba przyjęć plus polska rzeczywistość = czekajcie na swój numerek... czekajcie...czekając słuchajcie narzekania innych, że trzeba czekać...czekając przyglądajcie się kłótniom...czekając milczcie nadal. Gdyby nie ta cisza byłaby spokojna. Nie martwiłam się o Tadzia. Wiedziałam, że tak ma być, tak przecież powiedział nasz lekarz. Po godzinie czekania przyszła nasza kolej. Nikt nas nie przepuścił z małym dzieckiem. Cóż...

- Proszę teraz usiąść na krzesełkach przed oddziałem, ktoś po was przyjdzie

Więc znowu spacer po krętych korytarzach. Usiedliśmy. Tadzio zmęczony usnął mi na rękach. Czekamy. Radek śpi.

- Florkiewicz Tadeusz. Zapraszamy!

Pani pielęgniarka zaprowadziła nas na salę. Okazało się, że nie ma tam ani łóżeczka ani miejsca gdzie mogłabym z małym usiąść. Na ratunek przyszli mi rodzice dzieciaków, które tam leżały. Potem przywieziono nam szpitalne różowe łóżeczko. Wciśnięto je w rogu sali przy umywalce, więc przeszkadzaliśmy wszystkim, którzy chcieli z niej skorzystać. Trudno. To tylko na parę godzin.

Czekacie teraz na lekarza. 


No to czekamy. Radek usiadł na podłodze i śpi. Mały śpi. A ja usiadłam i zaczęłam się rozglądać po sali. Dzieciaki w wieku trzech może czterech lat... w gipsach od pasa w dół. Bladzi i zmęczeni rodzice, którzy wychodzą z siebie by dziecku było dobrze i by nie ruszało się za mocno! Kurde! No jak taki mały dzieciak ma się nie ruszać?! Pomyślałam o Misi, którą miałabym teraz tak unieruchomić...aż mnie zemdliło. Potem pomyślałam o Tadziu...a co jeśli dzisiaj tenotomia się nie uda, jeśli będzie miał nawroty, jeśli będzie mu trzeba stopy skręcać na śruby, łamać kości... co jeśli...zbladłam.

Tak. Tenotomia. Prosty zabieg podcinania ścięgna Achillesa. Znieczulenie miejscowe. Takie pstryk i koniec. O! Tyle wiedziałam w tamtym momencie.

Przyszła lekarka, która będzie wykonywać zabieg. Zobaczyła Radka śpiącego na podłodze i spytała się co się dzieje.
Słabo się dzisiaj czuję - odpowiedział
- No to natychmiast proszę wyjść z oddziału! Tutaj są dzieci! A jak Pan kogoś zarazi?! 

No to wyszedł. A ja zostałam sama. Lekarka kazała pielęgniarce znieczulić nóżki - co oznaczało posmarowanie maścią znieczulającą.

- I to już?! - zapytałam - Takie znieczulenie wystarczy, żeby go nie bolało?
- No wie Pani, to znieczula tylko skórę... - odparła pielęgniarka - ...ścięgna nie da się znieczulić.*

Zamarłam na chwilę. No i co ja teraz zrobię. Wybiegnę? Nie pozwolę na zabieg? Czy ja mam do cholery jakąś alternatywę? NIE, nie mam.* Inne dzieci też przez to przechodziły. Tak najwidoczniej musi być.

- Znieczulenie już działa. Proszę teraz przejść z dzieckiem do zabiegowego. 

Tadzio był już rozdrażniony, co usnął to ktoś go budził. Albo wrzaski dzieciaków na sali, albo pielęgniarka albo lekarka. Wzięłam go i z drżącymi nogami szłam za pielęgniarką. W pokoju zabiegowym czekała już lekarka, ogromny Pan Gipsiarz, i dwie pielęgniarki. Kazali położyć go na stole, wyjść i zamknąć drzwi. Po co ich aż tylu? No tak.. ktoś musi trzymać moje maleństwo by nie drgnęło.

Stałam pod drzwiami. W oddali widziałam Radka, który śpi na krześle w poczekalni. A ja stałam. Sama. Chciałam, żeby był przy mnie. Nie odczytał smsa, że idziemy na zabieg. Wiec byłam sama. Przerażona.

Nagle. Przeraźliwy pisk, jakby obdzierali moje dziecko ze skóry, pisk, którego nie zapomnę nigdy w życiu. Nawet teraz jak go sobie przypomnę to serce wali mi mocniej. Płacz troszkę zelżał i nagle znowu ten sam wrzask. Druga noga - pomyślałam.

Zakręciło mi się w głowie. Chciałam wbiec do tego gabinetu i ratować swoje dziecko. Zdrowy rozsądek kazał jednak czekać. Po kilku minutach drzwi się otworzyły i mogłam wejść do środka. Tadzio był już gipsowany. Cały blady, zapłakany. Nie mogłam go jeszcze przytulić.

-Proszę Pani, otóż zabieg się idealnie udał na lewej nóżce. Na prawej niestety ścięgno nie puściło. Widzi Pani, Tadeusz ma bardzo brzydkie te stopy, bardzo poważna wada, już dawno tak złych stóp nie widziałam, one nie rokują dobrze, pewnie i tak będzie potrzebny szereg operacji. A ten duży palec... no wie Pani. To będzie trzeba sztucznie wydłużać. 

Jak to się NIE UDAŁO???!!! Chciałam tę babę rozszarpać, jeszcze mi mówi, że nie ma sensu się leczyć tą metodą bo mój syn ma brzydkie stopy! ZAMKNIJ SIĘ BABO! W środku krzyczałam, byłam wkurzona na nią. Byłam wkurzona na Radka, że go teraz nie ma. Byłam śmiertelenie wkurzona na naszego lekarza. Czemu to nie on robił zabieg?! Czemu nie mówił, że jest aż tak źle...

Byłam bezsilna... wzięłam Tadzia i z latającą brodą bardzo szybkim krokiem poszłam do naszego pokoju. Spojrzałam w jego oczy. Były pełne miłości i zrozumienia - Już dobrze mamo, nie martw się. Tym spojrzeniem uleczył moje serce. Był już spokojny, nakarmiłam go i od razu usnął. Był wycieńczony. Ja też... łzy zaczęły mi lecieć po policzkach.

Po jakimś czasie przyszedł Radek. Powiedziałam mu, że się nie udało. Nic nie zrobił, nic nie powiedział.

Czekaliśmy na wypis do godziny 17. W drodze do domu się pogodziliśmy, ale nawet teraz myślę, że jako małżeństwo i jako rodzice daliśmy ciała. Powinniśmy być oboje dla siebie i dla Tadzia. Powinniśmy być w tym razem. Nie potrafiliśmy. Gdy w grę wchodzi zdrowie dziecka... ciężko jest przewidzieć swoje reakcje. Ja potrzebowałam jego, on potrzebował być sam. Będziemy nad tym pracować. Chociaż miałam nadzieję, że nigdy więcej nie będziemy musieli tego przeżywać. A nadzieją matką głupich, prawda?



*Pamiętajcie, że pisząc staram się odtworzyć to co czułam i wiedziałam w tamtym momencie.




Było chwilę przed 8 rano. Weszliśmy do przychodni... tabuny kłębiących się, połamanych ludzi. Jest ciasno i duszno. Przedzieramy się pr...

Było chwilę przed 8 rano. Weszliśmy do przychodni... tabuny kłębiących się, połamanych ludzi. Jest ciasno i duszno. Przedzieramy się przez korytarz uważając by nie potknąć się o czyjś gips albo kulę. W ręku trzymam kurczowo kartę wypisową ze szpitala, na której widnieje "9.00 - gipsownia". Mieliśmy tylko tyle i aż tyle. Doktor X zajmie się młodym. Nie musimy już szukać specjalisty bo on znalazł nas. Przed gipsownią oczywiście tłoczno. Nie ma gdzie usiąść, ludzie są podenerwowani. My jak dzieci we mgle. Co mamy teraz robić? Po prostu czekać? Radek poszedł zarejestrować Tadzia. Niestety wrócił z niczym bo nie mieliśmy skierowania, nawet o nim nie pomyśleliśmy. Przecież wczoraj wyszłam ze szpitala. Na korytarzu robi się coraz bardziej nerwowo, jakaś zniecierpliwiona i zażenowana kobieta zaczęła sama zdejmować dziecku gips, inni lamentują. Nagle zobaczyłam, że jest oddzielne pomieszczenie dla matek z dziećmi - może tam uda mi się nakarmić małego w ciszy i spokoju. Szału nie było, ale z drugiej strony nie oczekiwałam za wiele. Były dwa krzesełka, umywalka, jedno łóżko i dwa przewijaki. Było też sporo osób w środku i małe dzieci z krzywymi stopami. Widać, że nie są tu pierwszy raz bo są o wiele większe od naszej 5 dniowej kruszyny. Nagle weszliśmy do innego świata. Rodzice dzieciaków uśmiechają się i witają nas serdecznie, mówią, że nie ma się czym martwić, że jesteśmy w dobrych rękach, że metoda Ponsetiego jest najlepsza i że może uda się bez tenotomii... Jeżu!! O czym o ni do mnie mówią?! Ja przecież nic jeszcze nie wiem, jaka tenotomia, jaki Ponseti?! Poczułam się jak ogłuszona. Radek koczował przed gipsownią na naszego lekarza. Nie wiedzieliśmy czy nas przyjmie skoro nie mamy skierowania. Ja usiadłam w rogu sali i zaczęłam karmić małego. Starałam się już nic nie słyszeć, nie wiedzieć  Czekaliśmy. Nagle do pokoju wszedł jakiś ogromny poharatany człowiek i krzyknął "Doktor X już jest!". Wszyscy w jednej chwili stanęli na baczność, podnieśli swoje pociechy i czekali w blokach startowych. Jakby to był jakiś wyścig. Co tu się dzieje?  Nagle ruszyła pierwsza para. Nie było ich 10 minut, w oddali słychać było płacz, wracają z zagipsowanym szkrabem. Potem następni i następni. Wygląda na to, że teraz nasza kolej. 

Weszliśmy do gipsowni. Ogromny jak skała, poharatany mężczyzna okazał się panem gipsiarzem. Uśmiechnął się. Doktor X mył ręce. 
- Nazwisko?
- Florkiewicz Tadeusz. 
Podszedł spokojnie do Tadzia. Poprosił byśmy go rozebrali. Rozcięli longety. Nogi wyglądały niewiarygodnie lepiej - i to tylko po 5 dniach w longetach! Byłam pełna nadziei. To się uda!

Panie Doktorze. Czy może nam pan wytłumaczyć co teraz będzie się działo? Ile gipsów będzie potrzebne, czy będzie potrzebny zabieg? O co chodzi z tym Ponsetim?
- Nie wiele mogę państwu powiedzieć. Najpierw co tydzień będziemy zakładać gips i patrzeć jak reagują stopy. Gdy usuniemy już szpotawość będziemy mogli zająć się końskością. 
- No ale ile to może być gipsów?
- Nie wiem, nie jestem Panem Bogiem. 

No to niewiele się dowiedzieliśmy. Ale z drugiej strony to musi być cudotwórca skoro nogi wyglądają już tak dobrze! 
Tadzio leżał na ogromnym łóżku, Radek trzymał go za barki, w taki sposób by się nie poruszył. Doktor X trzymaj jedną stopę i z zamkniętymi oczami wyginał ją w jedną i drugą stronę. Mruczał coś pod nosem. Wyglądało to tak jakby robił prześwietlenie i sprawdzał gdzie, która kość się znajduje. Wszyscy milczeliśmy. Nagle pan gipsiarz zaczął owijać nóżki watą a następnie mokrym gipsem. Tadzik był niewzruszony, a gdy poczuł ciepło gipsu zwyczajnie usnął. To dało mi taki wewnętrzny spokój, że on nie cierpi, nic go nie boli. A jego malutkie nóżki i kości są jak z plasteliny. Trzeba je tylko dobrze uformować. 
- W przyszłym tygodniu proszę aby syn przed wejściem do gabinetu był już rozebrany i bez gipsów. Tak będzie szybciej. Po zdjęciu gipsu proszę umyć nogi i nasmarować kremem, byleby nie tłustym. Za 15 minut proszę podejść pod gabinet i sprawdzimy ukrwienie palców. To wszystko. Dziękuję

Już rozumiałam czemu te wyścigi. Dostosujemy się więc do panujących tu zasad. 

Podniosłam małego z łóżka. Chciałam go już przytulić. Był bardzo ciężki. Miałam wrażenie, że jego gipsowe nóżki ważą tyle co on sam. Wyszłam z nim na korytarz i spokojnie przeszłam do pokoju. Na korytarzu jakby wszyscy się uspokoili, nagle byli zdrowi, nagle mogli czekać, nagle... nagle zobaczyli 5 dniowe dziecko zagipsowane od pasa w dół. Litość. Takie spojrzenia towarzyszyły nam jeszcze długo. W środku poczułam satysfakcje, uśmiechałam się - to tak jakby ci ludzie dostali nauczkę, za to narzekanie i nieuprzejmość. Ja jestem tym typem człowieka, który jak ma czekać to będzie czekał. Nie stracę panowania nad sobą i będę cicho siedzieć - jeśli wiem, że to na co czekam jest tego warte. A wizyta u naszego cudotwórcy była warta wszystkiego. 
Tadziowi gips nie przeszkadzał. W sumie to noworodek, głównie śpi i je. Nie zna innych nóg. Ja tez się przyzwyczaiłam. Zakładałam mu na nogi większe spodenki, myłam go wacikami, karmiłam na leżąco. Znaleźliśmy metody na wszytko i właściwie żyliśmy sobie spokojnie z naszym GIPSY kingiem. 

W następnym tygodniu byliśmy już przygotowani. Mieliśmy skierowanie, kremy, ręczniki, płyn do mycia. Kanapki i wodę gdybyśmy mieli długo czekać. Zgodnie z zaleceniami poszliśmy zdjąć gips. Wielkie obcęgi i te małe nóżki... szarpanie... nie podobało mi się to. Tadziowi też. Panu gipsiarzowi też - za każdym razem narzekał, że te gipsy są niepotrzebnie takie siermiężne. 

- Jakby nie mogli cieńszych tych gipsów robić! Już mam wybity jeden palec. Te gipsy mnie wykończą! 
-Najwidoczniej się nie da - odpowiadaliśmy i cierpliwie czekaliśmy aż skończy.

Było jeszcze wcześnie. Mieliśmy prawie godzinę do przyjścia lekarza. To był pierwszy raz gdy mogliśmy dotknąć stopy, przyjrzeć się im bliżej. Nie powiem, że było to cudowne doznanie. Powiem gorzej. Było to dla mnie obleśne... wiem, że nie powinnam tak pisać. Ale to właśnie czułam- obrzydzenie. Jego noworodkowa skóra złuszczała się pod gipsem, śmierdziała, malutkie paluszki ściśnięte, stopy nadal krzywe. Musiałam go umyć, ale każdy mój dotyk sprawiał mu ból, wzdrygał się, był niecierpliwy. Miał przeczulice...nic dziwnego, w końcu od urodzenia jego nóżki były chronione grubą warstwą gipsu. To mycie było chaotyczne i tyle o ile... byle szybko skończyć i zawinąć w ręcznik. W środku chciało mi się wyć ale  wiedziałam, że to nic strasznego, trzeba to zrobić. najpierw Radek chciał mnie wyręczyć. Widział, że źle to znoszę. Ale ja musiałam zrobić to sama, taka już jestem...niepotrzebnie.
Tym razem zdecydowaliśmy się zrobić zdjęcie. Z rozsądku, nie do albumu rodzinnego. Bez zdjęć nie będziemy widzieć czy korekcja postępuje. Już teraz nie byliśmy pewni czy jest lepiej. Nie wiedzieliśmy też czy powinno już być lepiej. Zawierzyliśmy naszemu milczącemu lekarzowi. Ufaliśmy, że z każdym tygodniem nogi będą prostsze. Teraz wyglądały całkiem dobrze... nie tak jak zapamiętałam w szpitalu. Wtedy jego duże palce prawie dotykały łydek... 
Znowu pan gipsiarz zawiadomił przyjście lekarza. Tym razem i my ustawiliśmy się w blokach startowych. Wiedzieliśmy już jak to będzie wyglądać. 


Z tygodnia na tydzień czuliśmy się pewniej. Było nam łatwiej. Okiełznaliśmy bestię. Powoli to my staliśmy się uśmiechniętymi rodzicami witającymi kolejnych "szpotawców". W trakcie czekania na lekarza, wymienialiśmy się informacjami, opowiadaliśmy swoje historie, wspieraliśmy się. To nie od lekarza wiedziałam, że w nocy lepiej podkładać pod nogi poduszkę, by krążenie było lepsze, albo żeby czyścić skórę między paluszkami patyczkami do uszu, że do nawilżania, a nie natłuszczania skóry najlepsze są emolienty, że w foteliku samochodowym powinno się pod kolana wkładać kocyk, żeby odciążyć nogi, żeby nosząc malucha podtrzymywać gipsy, żeby nie musiał sam ich dźwigać, żeby za każdym razem robić zdjęcie paluszkom w gipsie, żeby widzieć czy ten się nie zsunął... tona przydatnych informacji. To w tym pokoju poznałam dwie cudowne dziewczyny - mamę Zuziową i mamę Stasiową - które trwają ze mną w walce po dziś dzień. Rozmawiamy ze sobą codziennie, zmagamy z tymi samymi problemami i tak jest po prostu łatwiej. Mało kto jest w stanie zrozumieć co się przeżywa gdy sam tego nie doświadczył. Nie tylko się wspieramy - działamy i efekty może już niedługo ujrzą światło dzienne. 


A stopy... tygodnie mijały. A my z coraz większym niepokojem spoglądaliśmy na prawą nogę. Lewa wydawała się świetnie reagować na leczenie, prawa już nie. Czekaliśmy... sama nie wiem na co czekaliśmy. Po co do cholery czekaliśmy?! 

Przy piątym gipsie nie było naszego lekarza. Zastępował go jakiś inny. Gaduła. Wolałam już tego naszego, poważnego i cichego, który za każdym razem mówił "Zobaczymy jak to będzie wyglądało za tydzień, proszę się nie martwić". Ten za to mówił za dużo, dużo za dużo -Oj, to bardzo źle wygląda. Fatalne stopy. No tymi gipsikami to możemy sobie próbować, ale i tak widzę, że będzie potrzebna operacja. Wiecie Państwo metoda Ponsetiego to może jest dobra, ale nie w takim przypadku...". Słuchałam z niedowierzaniem. Wewnątrz sobie pomyślałam - Co ty chłopie mówisz?! Leczy nas doktor X a on przecież jest najlepszy i nie mówił nic złego o naszych stópkach. Zastępujesz go. Widzisz stopy przez 3 minuty i już takie brednie!. Przytakiwaliśmy z uśmiechem, chociaż mina mi zrzedła. On się przecież nie zna... ale gdzieś ta wizja rekonstrukcji stopy we mnie została. Nic o tym wcześniej nie słyszałam. Pewnie nie chciałam słyszeć. Z naszym Tadziem będzie inaczej! 

Czekaliśmy 8 tygodni, 8 gipsów, aż lekarz w końcu powiedział:
-Proszę Państwa. uzyskaliśmy korekcję szpotawości. W przyszłym tygodniu proszę się zgłosić na tenotomię...
Zadałam wtedy pytanie, czy mimo tego, że prawa noga wygląda gorzej powinniśmy robić zabieg.. coś mówiło mi, że to nie ma sensu. Lekarz powiedział, że tak ma być. Uwierzyłam. Głupia.





- Radek! Przez to wszystko zapomniałam spytać jak ma na imię nasz syn!? Kazik tak?  - Nie... to będzie Tadzio... wygląda jak mały Tadzio ...

- Radek! Przez to wszystko zapomniałam spytać jak ma na imię nasz syn!? Kazik tak? 
- Nie... to będzie Tadzio... wygląda jak mały Tadzio


Poza nóżkami to było drugie zaskoczenie tego dnia. Przez całą ciążę, mój mąż uparcie twierdził, że nasz syn to Kazimierz. Mało komu się podobało, ale zgodnie z naszą umową on podejmuje decyzje. Przez tyle miesięcy właściwie wszyscy zdążyli się przyzwyczaić - "Jak tam Kazik", "Połóż to w pokoju Kazika" itp... Myślę, że zmiana imienia była dla niektórych większym szokiem niż jakieś tam krzywe stopy:) Dlatego do dzisiaj niektórzy mówią do małego Tadzimierz:)


Ale wróćmy do naszej opowieści.

- Nie wychodzicie dzisiaj. Słychać jakieś szmery na sercu. Pewnie fizjologiczne. Musimy to zbadać - powiedziała lekarka na obchodzie. 

Byłam już spakowana - fizycznie i psychicznie. Mojej Michaliny (1,5 roku)  nie widziałam już 3 dni. To pierwsza nasza rozłąka na taki czas. Wiedziałam, że krzywda jej się nie dzieje, była otoczona całą rodziną. Pewnie nawet nie zdążyła zatęsknić. Co innego ja... wiedziałam, że to tylko trzy dni, że tyle właśnie muszę wytrzymać. Gdy usłyszałam, że zostajemy i nie zobaczę jej dzisiaj - pękłam. Rozkleiłam się jak małe dziecko, szalejące we mnie hormony z pewnością pomogły. Ale serce to serce. Musimy czekać. 

Pobyt w szpitalu z małym Tadkiem był jak pobyt w SPA. Dwuosobowa sala, najwygodniejsze łóżko na jakim spałam, przepyszne jedzenie i przemiłe położne. Moje samopoczucie po CC genialne. Spokojne, śpiące dzieciątko w mydelniczce tuż obok mnie. Brak problemów z karmieniem. Nawet przeczytałam jedną książkę. Idylla. Gdyby nie te stopy...

Dobrze, że nie musiałam na nie patrzeć. Longety owinięte bandażem skutecznie je maskowały. Jak patrzyłam na niego gdy śpi, zapominałam, że coś jest nie tak. Wyglądał tak spokojnie, mogłam tak siedzieć godzinami. Ale gdy tylko chciałam go podnieść, przytulić - był taki "sztywny " i "wyprostowany" - nie jak noworodek, skulony niczym mała kuleczka. Pielęgnacja też była inna, nie można go było wykąpać (w sumie dobrze, że zrobili to na sali porodowej), jedynie przemywać wacikami. Zmienianie pieluch tak, żeby nie ubrudzić bandaży i żeby nie zawilgotniały, było nie lada wyczynem - kto miał kiedyś styczność z malutkim chłopcem wie, że jest to jak walka z wiatrakami. Znalezienie wygodnej pozycji do karmienia dla naszej dwójki zajęło mi troszkę czasu. W sumie każdego dziecka trzeba się nauczyć, z Tadziem było trochę poza utartymi schematami, ale było to wyzwanie a ja wyzwania lubię. 

Nie weszłam do internetu, żeby poczytać o SKS. Nie chciałam nic wiedzieć. Dostawałam dziesiątki smsów - "Kasia, nie przejmuj się, to jest całkowicie wyleczalne. Będzie dobrze". Odpowiadało mi to. W tym momencie moi znajomi i rodzina wiedzieli pewnie więcej o tej wadzie niż ja. Ja wiedziałam tylko tyle, że mamy w środę zjawić się na założenie gipsu. Koniec i kropka.

Pierwsze longety (10 godzina życia)
Czwarta doba w szpitalu, echo serca potwierdziło szmery. Jakaś struna, która pewnie sama się wchłonie. Możemy wychodzić. Jechałam do domu pełna obaw. Jak zareaguje Misia na mój powrót, co zrobi jak zobaczy Tadzia.  Jej...jak ja się niebotycznie stęskniłam!

Podjechaliśmy pod dom wieczorem. Ja z lekko trzęsącymi się nogami otworzyłam drzwi wejściowe. Przed moimi oczami ukazała się najpiękniejsza istota jaką w życiu widziałam, idealna, dziwnie duża - moja kochana córeczka. Ukucnęłam na podłodze gotowa do uścisku a ona stała jak zamurowana. Nic. Stoi. 

-Misieńko chodź do mamy, już wróciłam. Chodź się przytulić!

Ani drgnie. Stoi. Nie wiedziała co się dzieje. Ja nie wiedziałam co zrobić. Ta chwila trwała wieczność. Byłam bliska płaczu.

Nagle na jej buzi pojawił się ogromny uśmiech. Wyszczerzyła swoje śliczne białe ząbki, wyciągnęła ręce i wpadła mi w ramiona krzycząc najpiękniejsze słowo "mama"! Łzy poleciały mi po policzkach ze wzruszenia, ale na mojej twarzy był ogromny uśmiech. Tuliłam ją z całej siły. Nie chciałam puścić. 

Wtedy dopiero do przedpokoju wszedł Radek z Tadziem w nosidełku. Misia oderwała się ode mnie, podbiegła do fotelika i od razu przytuliła się do swojego braciszka. Oderwała się od niego na chwilkę, spojrzała na mnie, na brata, znowu na mnie i krzyczy:

- TADZIUUU !!! 

Wtedy wszyscy się roześmialiśmy. Atmosfera w domu rozpromieniała, ja rozpromieniałam! Tadziu poznał obie babcie i swój nowy dom - pełen kolorowych balonów, wywieszonych na jego cześć. Z nosidełka przełożyliśmy go do wiklinowego kosza i Michalina mogła  dokładnie obejrzeć brata. Patrzyła na niego jak zaczarowana, kazała przykrywać, odkrywać, przykrywać... Odrywała się na chwilę od niego i zaraz znowu wracała sprawdzać czy na pewno jeszcze tam jest. A gdy Tadziu otworzył oczy i spojrzał na swoją siostrę... wtedy zrodziła się miłość. Taka szczera, prawdziwa, na zawsze. 



Od momentu wejścia do domu nikt nie mówił o stopach. Całkowicie o tym nie myśleliśmy, zapomnieliśmy. Czas się zatrzymał. Liczyło się tylko to ogromne szczęście, że w końcu jesteśmy wszyscy razem, 






22 stycznia 2016 roku . Wstałam o 5 rano, nic nie jadłam, nie piłam. Mój mąż taszczył wielką torbę do samochodu, ja podążałam za ni...

22 stycznia 2016 roku.
Wstałam o 5 rano, nic nie jadłam, nie piłam. Mój mąż taszczył wielką torbę do samochodu, ja podążałam za nim. Pojechaliśmy do szpitala. Przyjęcie planowe. Za chwilę wyciągną mi malucha z brzucha. Jest ekscytacja ale i niepokój... ta matczyna intuicja nie dawała mi spokoju. Nie mówiłam tego głośno. Czekałam...

Około 10:30 usłyszałam pierwszy krzyk. Jest! Mamy synka! Na sali słyszę szmery. Nagle podchodzi położna z moim Tadziem i mówi:

- To pani synek. Muszę pani pokazać jego nóżki, żeby się później pani nie przestraszyła.

- Ma stopy końsko-szpotawe. Trzeba mu natychmiast założyć gipsy* - odpowiedziałam i odetchnęłam - Jest zdrowy, ma tylko krzywe stópki.

Lekarze i położne spojrzeli się po sobie z zaskoczeniem. Wiedzieli, że nic o tym nie wiedziałam, na sali była przecież moja lekarz prowadząca. Na USG nic nie było widać. Może był tak ułożony, może nie skupialiśmy się na stopach. Nieważne, nie ma co gdybać. Jest jak jest.

Zostałam przewieziona na salę pooperacyjną. Tam czekał Radek z Tadziem. Mały owinięty był masą pieluszek. Ledwo go było widać. 

- Powiedzieli Ci o stopach? Są bardzo krzywe... - powiedziałam w pierwszych słowach.

Radek nic nie wiedział. Właściwie nawet nie rozwinęliśmy "pakunku", żeby przyjrzeć się dokładnie. Tak było lepiej, nic nie widziałam, nie było problemu. Żadnych zdjęć! 

Co powiemy rodzinie? Napiszemy smsy, że wszystko jest ok? Przecież nie jest ok. Byłam zamroczona bólem, nie chciałam o tym myśleć. Nie płakałam, nie teraz. Teraz najważniejszy jest Tadzio. 

Jedyne co wiedzieliśmy na pewno, to że trzeba reagować natychmiast. Mały musi mieć gipsy! 

Wyglądało to komicznie. Ja obolała z noworodkiem przy piersi. Radek z laptopem na taborecie przy łóżku. Wertuje strony internetowe i szuka odpowiedzi na milion pytań. Dlaczego? Kiedy? Do kogo jechać? Gdzie się leczyć? Po dwóch godzinach wiedzieliśmy niewiele, ale przynajmniej ustaliliśmy do jakiego lekarza chcemy pojechać z małym, gdzie przyjmuje i jak można się z nim najszybciej skontaktować... 

- Tatuś teraz ma przebrać dziecko w ubranka- powiedziała położna. 

Czyli nadszedł ten moment. Znowu je zobaczę. Nie było wyjścia. Ja leżałam nieruchomo a Radek zaczął odpakowywać nasze małe zawiniątko. Troszkę zbladł, uśmiechnął się lekko i popatrzył na mnie. Wiedziałam, że jest przerażony, ale w tym spojrzeniu było dużo spokoju i otuchy. Damy radę.

Chwilę później przyszła rehabilitantka i pokazała jak masować nóżki do momentu założenia opatrunku gipsowego. Przynajmniej tyle mogliśmy zrobić, a właściwie Radek. Bo ja po cesarce miałam leżeć prawie nieruchomo. 

Niespodziewanie po paru godzinach przyszła pielęgniarka i kazała przewieźć małego na inny oddział, ponieważ przyjechał dr X. na konsultację ortopedyczną. Ten doktor X., do którego chcieliśmy pojechać! Byliśmy totalnie zaskoczeni! Radek pojechał sam, po pół godziny wrócił z uśmiechem na twarzy i maluchem w longetach (półgipsy). Lekarz go uspokoił i wyjaśnił na czym polega wada, jak będzie wyglądało leczenie itp. Diagnoza: Wrodzone stopy końsko-szpotawe, IV stopień, twardo twarde - właściwie niezrozumiały bełkot. Ale co to ma za znaczenie! Przecież w środę mamy się pojawić na założenie pierwszego gipsu i będzie już tylko dobrze!


Szczerze mówiąc, od tamtego momentu czułam się bezpiecznie, spokojnie. Mój syn jest w rękach świetnego specjalisty, który wziął go pod swoje skrzydła. Dopiero teraz poleciały pierwsze łzy. Czułam się "zaopiekowana" i z perspektywy czasu wiem, że to był mój największy błąd... 


*O SKS wiedziałam już wcześniej, bo peweien lekarz tak zdiagnozował moją 1,5 roczną córkę, która rotowała nogi do środka podczas chodzenia. Diagnoza kuriozalna, ale pół internetu przeczytałam.